O pisaniu i wydawaniu z Izą Michalewicz, reporterką, autorką bestsellerowych książek, rozmawia Marcin Wilk.

Co jest ważniejsze: talent czy pracowitość?
Przede wszystkim trzeba chcieć. To podstawa. Jeśli bardzo chcesz, to się nauczysz. Nie rozdzielałabym talentu od pracowitości. Pracowitość jest cholernie ważna. Jasne, że im bardziej się jest pracowitym, tym więcej się osiąga – w każdej sferze artystycznej, nie tylko w pisaniu. Talent z kolei jest absolutnym warunkiem, żeby mogło powstać cokolwiek, co ma jakąś wartość. Są autorzy wypluwający pięćdziesiąt książek w szybkim czasie, ale czy te książki mają jakąś wartość? Nie wraca się do nich, wykorzystuje się je jako podkładki pod meble. Bez sensu. Zatem najlepsze połączenie to talent i pracowitość.

Interesuje mnie to „chcieć”. Co to właściwie znaczy?
Leszek Możdżer powiedział kiedyś, zresztą cytując śpiewaczkę Olgę Szwajgier, że podstawową funkcją mózgu jest „chcenie”. Jeśli czegokolwiek w swoim życiu bardzo chcesz, to w końcu to osiągniesz. Innymi słowy: masz to, na co się odważysz. Po prostu czasami człowiek rodzi się z taką nieprzepartą potrzebą grania muzyki. Albo pisania. I zaczyna działać. Zawiera się w tym oczywiście także pewna siła, która idzie gdzieś z góry, i przejmuje kontrolę nad talentem, a zwłaszcza nad życiem. Idziesz za nią, bo ci to pasuje, ale i czasem porzucasz, bo najwyraźniej nie jest to twoja droga.
Moją drogą okazało się pisanie, choć rozrywana byłam innymi „chceniami”, przede wszystkim fascynacją muzyką i śpiewem. Pierwszy konkurs piosenki wygrałam w czwartej klasie szkoły podstawowej. Ale mojej mamy, która wychowywała mnie sama, nie było stać na rozwijanie mojego talentu. I tak, po latach, zostałam samoukiem. Kiedy trafiłam na Festiwal Piosenki Francuskiej w Lubinie, pianista jazzowy Sławomir Kulpowicz, który miał z nami próby, nie mógł wyjść ze zdumienia, że ja śpiewam w kategorii amatorów (kategoria profesjonalistów była nagradzana osobno).
Do śpiewania trzeba jednak mieć pewne określone cechy osobowości. Przede wszystkim dużą odporność na krytykę i stres. No i wysoką miłość własną. Ja ich ewidentnie nie miałam, byłam zbyt wrażliwa. Pomyślałam, że lepiej będzie, gdy zainwestuję w słowo, bo jest bardziej intymne. I tak przeszłam w strefę cienia.

Pisanie raczej nie jest ogrzewaniem się w świetle reflektorów, to jasne. Ale dlaczego mówisz o sferze cienia?
Bo pisanie to absolutnie świadome skazanie się na samotność. Mówię o tym z perspektywy kogoś, kto wychodził na scenę, komu ludzie bili brawo i w ten sposób na bieżąco karmili moje ego. Przytulały mnie więc oklaski. W pisaniu jest kompletnie inaczej. Usuwasz się w cień i nawet jeśli idziesz później promować książkę, mówisz o niej – co zresztą akurat w moim przypadku do łatwych zadań nie zależy – to jednak mówisz o czymś, co już nie jest tobą. Ja jestem tylko przekaźnikiem treści. Jako reporterka nie skupiam uwagi przede wszystkim na sobie, tylko na tym, co wypracowałam, o kim piszę. To inny styl bycia, życia bez błysku fleszy i to też jest wybór. Są ludzie, którzy nie potrafią w ten sposób pracować ani żyć. Chociaż jak już książka trafia do czytelnika to z wielką radością przyjmuję każde dobre słowo. A, jak wiadomo, dobrym słowem można żyć bardzo długo.

Ty miałaś kiedyś wątpliwości?
Wiele razy. Co jakiś czas mierzę się z własnymi słabościami, złymi myślami, które próbuję odganiać i straszliwą pustką gdzieś w środku, we mnie. Bywa, że chcę to wszystko rzucić, ale szybko wracam – jak bumerang. Pisanie jest moją tożsamością. Szłam do niego konsekwentnie, przez lata niepozbawione wyrzeczeń. Nie da się tego wykroić, porzucić i jak gdyby nigdy nic iść sprzedawać na straganie cebulę.

Zanim zaczęłaś wydawać, pewnie miałaś jakieś wyobrażenia, jak to będzie wyglądać. Konfrontacja z rzeczywistością była bolesna?
Wysokość zaliczki za pierwszą książkę była żenująca. Nie spodziewałam się tego, zwłaszcza że wtedy nie miałam stałej pracy, tułałam się po tygodnikach ogólnopolskich – wprawdzie największych, wprawdzie najbardziej prestiżowych, ale przecież wciąż jako freelancer. Byłam zdumiona, że można potraktować kogoś tak nieludzko. Ale znów: bardzo chciałam. Przyjęcie obowiązku napisania tej książki okazało się poza tym dużym wyzwaniem. Zbieraliśmy materiał wspólnie z Jerzym Danilewiczem i to niewątpliwie mi pomogło. Jurek często bywał odgromnikiem, łagodził sytuację. A stres był nieodłącznym elementem pracy nad tą książką.

Ale biografia Villas, o której mówisz, okazała się przecież hitem. Odbiliście sobie.
Ta wysoka sprzedaż mnie trochę za bardzo rozpieściła. Wydawało mi się, że od tej chwili napiszę cokolwiek i każda książka sprzeda się w obłędnym nakładzie. A to była nieprawda. Poza tym podpisaliśmy bandycką umowę. Nie dostaliśmy tyle, ile moglibyśmy przy takiej sprzedaży, chociaż i tak mimo wszystko zarobiłam największe w życiu pieniądze. Nigdy się to już potem nie powtórzyło. Ta cała sytuacja uświadomiła mi, że ważne jest niekoniecznie to, kto pisze, ale o kim się pisze i jakie jest zapotrzebowanie chwili. My z Villas utrafiliśmy we właściwy czas.

A potem?
Potem znowu przyszło rozczarowanie. Wydając w jednym roku, 2014, dwie książki: „Rozpoznani. Powstanie warszawskie” oraz „Życie to za mało”, przekonałam się, że promocja to bardzo ważna sprawa. O tym, że wydaję książkę – zbiór swoich reportaży, dowiedzieli się przede wszystkim moi znajomi z Facebooka. „Życie to za mało” trafiło jednak do finału Nagrody Kapuścińskiego za reportaż literacki. Byłam nominowana razem ze Swietłaną Aleksijewicz. I to było bardzo ciekawe doświadczenie. Pamiętam, jak jeszcze w chudych dla niej latach dziewięćdziesiątych po raz pierwszy przyjechała do Wrocławia, gdzie prowadziłam jej spotkanie autorskie, i mówiła: „Iza, ja już nie mam siły, nie wierzę w to, że gdziekolwiek się przebiję z tym pisaniem”. Promowała wtedy „Krzyk Czarnobyla”. Wydawnictwo Czarne wydało tę książkę ponownie w marcu 2018 roku pod tytułem „Czarnobylska modlitwa”. Wtedy, blisko dwie dekady temu nie zapowiadał się hit ani Nobel. I proszę, kilkanaście lat później stałam w jednym szeregu obok laureatki najważniejszej nagrody literackiej w świecie. To był ogromny zaszczyt i wielkie przeżycie. Te doświadczenia z książkami nauczyły mnie pokory. Nie ma się na przykład co złościć na czytelnika, który nie ma pojęcia o tym, że wydałaś książkę. To jest na ogół wina wydawnictwa, że nie promuje, że nie inwestuje w autora. Zaczynający pisanie muszą mieć tego świadomość.

Na co jeszcze dobrze zwrócić uwagę?
Umowa. Trzeba ją przeczytać bardzo uważnie. I zdać sobie sprawę, co to znaczy procent od danej sumy, jak procenty rosną i jak w ogóle działa ta cała machina. Oczywiście wydawnictwa też biorą pod uwagę „sprzedażowość” tematu. Od tego uzależnia się też zaliczki i nakłady. Przy „szeptance” (tzw. marketing szeptany – red.) nie trzeba wiele, a bywa skuteczna. Wieść o wydaniu może szybko rozejść się po mediach społecznościowych, to też dobrze. Tak się stało na przykład (poza prężnym działaniem promocyjnym) z moją książką „Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X”. Od wydania minie zaraz rok, a ona ciągle się gdzieś pojawia.
Trzeba poza tym pamiętać, że reporterzy nie są własnymi piarowcami. A na pewno nie zawsze będą to osoby, które od razu będą nachalnie promować własne nazwisko. My jesteśmy raczej wsobni. Sama nie spędzam życia na wymyślaniu, jak siebie sprzedać.
No i warto rozmawiać ze znajomymi. Ostatnio w środowisku zdarzyła się ciekawa sytuacja. Koleżanka reporterka odezwała się po latach do swojego wydawcy, który – jak się okazało – winien jej był dość pokaźną sumę. Nie sądzę, żeby to było celowe, po prostu mieli tam bałagan. O takie sprawy też zatem trzeba dbać.

Patrząc wstecz: jest coś, czego żałujesz w swoich wyborach zawodowych?
Mam zasadę, że nigdy nie żałuję żadnej decyzji. Wszystko to, co mnie na mojej drodze spotkało, było po coś. Jest to więc element pewnego doświadczenia, dojrzałości. Po drugie, nie zmienię już tego, nie mam wpływu na przeszłość. Oczywiście czasem myślę, że może któregoś tematu bym nie wybrała. Niestety, moja ciekawość w chwili podejmowania decyzji była silniejsza. Trudno. Zapłaciłam swoją cenę, zwłaszcza psychiczną. Bo czasem trzeba potwornej siły, by się przeciwstawić własnym emocjom. Żeby demony podczas pisania nas nie zjadły. Pisanie to ciężka praca nad sobą.

Iza Michalewicz – Autorka bestsellerowej książki o policyjnej specgrupie do rozwiązywania zagadek zbrodni sprzed lat, nazywanej Archiwum X – Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X (Znak 2018). Finalistka międzynarodowej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki (2015) za reporterską książkę Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei (Zwierciadło 2014) i laureatka nagrody Grand Press 2011 za reportaż roku Jolanta i ogień o zamordowanej działaczce lokatorskiej Jolancie Brzeskiej i problemach ofiar dzikiej reprywatyzacji w Warszawie. Nominowana do tej nagrody kolejno w 2012, 2013 i 2017 roku.

Studio Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia nominowało ją dwukrotnie do nagrody Melchiorów w kategorii „Inspiracja Roku”. W 2014 otrzymała wyróżnienie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za reportaż Zakochaj się w Warszawie. Współautorka bestsellerowej biografii Villas. Nic przecież nie mam do ukrycia (Świat Książki 2011, 70 tys. sprzedanych egzemplarzy). Autorka zbioru reportaży Rozpoznani (Agora 2014) o bezimiennych do niedawna uczestnikach Powstania Warszawskiego, rozpoznanych na kadrach powstańczej kroniki filmowej. Mieszka i pracuje w Warszawie.

AUTOR WPISU

Marcin Wilk – dziennikarz, krytyk literacki, publicysta. Z wykształcenia polonista. Publikował, głównie na temat literatury, na łamach wielu czasopism i magazynów m.in. Polityki, Tygodnika Powszechnego, Przekroju. Przełożył Równość Stuarta White’a. Opublikował dwie książki – tom wywiadów z pisarzami W biegu… Książka podróżna (2010) oraz portret gwiazdy estrady polskiej lat 70. Tyle słońca. Anna Jantar. Biografia (2015). Jest ponadto autorem cyklu rozmów o warsztacie pracy pisarskiej regularnie publikowanych na stronie Instytutu Książki. Prowadzi bloga www.wyliczanka.eu.